Wystawiłam na próbę wszystko, co miałam.
Nie mając do zyskania nic.
Moje niezłomne postanowienie, wola w końcu uległy.
Może potrzeba było impulsu do otworzenia oczu?
Narzekałam na szarość, nudę w nas.
Za chwilę urozmaicenia sprzedałam swoje ideały.
I nie mam nic na usprawiedliwienie.
Alkohol, luźna atmosfera, ale to w końcu w człowieku pęka?
Mogłam zareagować inaczej.
I co z tego że nie stało się "nic" wielkiego.
Czuję się jak wycieraczka.
Narzekałam na Niego.
Jak każdy ślepiec nie dostrzegałam, że to ja robię źle.
Jak obuchem w głowę.
Nie pamiętam kiedy ostatni raz o Niego zabiegałam, kiedy uwodziłam.
Nie pamiętam kiedy postarałam się o miły wieczór, uśmiech i spokój.
Wczoraj pierwszy raz spojrzałam przytomnie na wybuch złości.
Jak zwykle niesłuszny.
I zobaczyłam Jego oczy.
Smutek? Wstręt? Żal?
Widzę potwora.
Nie ma usprawiedliwienia.
Stres, brak czasu nie tłumaczy już niczego.
Myślałam, że to On traci mnie, a tak naprawdę to ja tracę Go.
Czuję, że już nie wierzy w moje kocham.
Boję się, że nie odzyskam blasku w Jego spojrzeniu.
Nutki miłości w ciepłym słowie.
Jeśli nie uda mi się przywrócić tego, co zniszczyłam...
Nie podetnę sobie żył, nie skoczę z okna, nie połknę garści tabletek, nie rzucę studiów.
Nie będę chciała zabić Go, ani w jakikolwiek skrzywdzić.
Zwyczajnie, stracę to co miałam najcenniejsze.
I będę musiała się z tym pogodzić.
I pożegnam się z Wami. Dziękuję za każde słowo otuchy i krytyki.
Wszystkim i każdemu z osobna.
Jeśli się nie uda- już tu nie zajrzę.
Wierzę, że w tym miejscu MY, tacy zakochani będziemy żyli zawsze.